środa, 13 maja 2015

Rozdział 21 - Decyduj

 - Potrzebuję czasu na decyzję - burknął Mrok
 - Ale go nie masz. Decyduj albo ja to zrobię
 Pitch coś wywarczał w odpowiedzi, ale szybko wróciłam na miejsce i nie dosłyszałam co. Wzięłam kubek z gorącą czekoladą i zaczęłam ją popijać.
 Do komnaty wszedł Mrok. Był sam.
 - Elso... Asmodeusz... muszę zamknąć cię w lochach - zacisnął usta
 - Ale odwiedź mnie czasem - poprosiłam - I nie zakuwaj w kajdany. Nienawidzę ich.
 - Biorąc pod uwagę to, że za pierwszym razem jak cię zakuto miałaś wyrok śmierci, a za drugim razem torturowano cię, to się nie dziwię - niemal się uśmiechnął - Chciałbym ci obiecać, że przyjdę, ale nie mogę. On uważa, że osłabiasz mnie. Jego zdaniem kochać to niszczyć. A być kochanym, to być zniszczonym. - spojrzałam na niego smutno - Postaram się - obiecał
 Uśmiechnęłam się z nadzieją. Odwrócił wzrok.
 - Chodź
 Wyszliśmy z komnaty. Nawet się nie obejrzał, by sprawdzić, czy za nim idę. Ale szłam. Gdybym tego nie zrobiła, miałby problemy. A ja nie chciałam mu robić kłopotów.
 Zaprowadził mnie do lochów. Weszłam do sporej celi i rozejrzałam się. Była surowa, ale przyzwyczaiłam się do prostego życia. Odwróciłam się do Pitch'a.
 - Pamiętaj jedno, Elso. Twoja moc jest taka, jaka wierzysz, że jest. - powiedział. Zrobiłam rzecz, której najmniej się po mnie spodziewał. Przytuliłam go.
 Był bardzo zaskoczony, ale po chwili odwzajemnił uścisk. Chciałam, by wiedział, że mu ufam, że na nim polegam, a nie potrafiłam tego ubrać w słowa.
 Nagle, jakby coś sobie uświadomił, wyplątał się z moich ramion i zostawił mnie samą w więziennej celi.
***
 Zamrażałam i odmrażałam zakratowane okno. Siedziałam tu już tydzień, samotna. Dwa razy dziennie pojawiał się jakiś ciemnoskóry chłopak z jedzeniem. Kilka razy próbowałam z nim rozmawiać, ale nie reagował. Miał puste spojrzenie.
 Odwróciłam się. Za którymś razem odkryłam, że mogę przekształcać przedmioty i zmieniłam twardą pryczę na wygodne, choć niewielkie łóżko.
 Z nudów wywołałam w celi śnieżycę, a ze śniegu, który spadł, robiłam śnieżki i obrzucałam nimi ściany.
 Wiem, to bezsensu, ale co mogłam zrobić? Nudziło mi się...
***
 Kolejny tydzień poświęciłam na walkę z moim pierścieniem, który znalazł się jakimś zadziwiającym przypadkiem w moim kubku z czekoladą. Nauczyłam się już pokonywać go niemal bez trudu. Oszczędziłam tylko resztki jego mocy, żeby w ludzkiej postaci nie używać przepadkiem mocy. Dosyć głupio by wyglądało jakbym gestykulując pokryła soplami i lodem całe pomieszczenie.
 Gdzieś pod koniec tego tygodnia, leżałam sobie na podłodze, rozmyślając o Jack'u i Annie. Czy białowłosy martwi się? Czy moja siostra nadal jest smutna? Jaka ona właściwie jest?
 W myślach wyraźnie widziałam ich twarze. Przesunęłam nieobecny wzrok na ścianę, na której widziałam ich portrety.
 Zaraz, przecież ja tu nie miałam żadnych portretów!
 To był kolejny wybryk mojej mocy. Tyle o nich myślałam, że przypadkowo odtworzyłam ich wygląd na ścianie.
 Zaczęłam myśleć znowu o Jack'u. On pomagał mi zrozumieć te dziwne efekty deja vu. I ogólnie o chodziło z tymi rysunkami.
 Przypomniał mi się lot z nim. Gdzieś pomiędzy naszym pierwszym pocałunkiem, a drugim spotkaniem, poprosiłam go, aby ze mną polatał. Miałam wtedy wrażenie, jakbym już kiedyś z nim latała, ale wtedy byłam... przestraszona? Szczęśliwa? Chyba jedno i drugie... A może za pierwszym razem jedno, a za drugim drugie?
 Skupiłam się na tym, skąd mógł się wziąć strach. Niby czego miałam się z nim bać?
 Nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami.
***
 Zobaczyłam Jack'a, który leciał z dziewczyną w ramionach, zaśmiewając się. Z zaskoczeniem rozpoznałam w niej siebie. Była(m) ubrana w krystalicznie błękitną suknię z lekko przezroczystymi rękawami i przezroczystą pelerynę pokrytą płatkami śniegu.
 - Puszczaj! - krzyczała(m)
 - Wedle życzenia - zasalutował z łobuzerskim uśmiechem i puścił ją (mnie).
 Wydarła(m) się na cały głos. Złapał ją (mnie) tuż nad dachem zamku.
 - Wiesz jak pięknie wygląda zorza z bliska?
 - Nie! Nie próbuj!!! - wrzeszczała(m) i szarpała(m) się, ale nie zwracał na to uwagi.
***
 Zobaczyłam siebie ubraną w ta samą suknię co tamtego dnia, gdy Księżyc mnie wyciągnął. Sukienka była ciemnogranatowa, tak samo jak gorset. Na to miałam przyrzuconą granatową pelerynę z kapturem nasuniętym na głowę, a przez ramie miałam przewieszoną płócienna torbę.
 Biegła(m) przez las przestraszona. Gdy zerwał się wiatr, wbiegła do jaskini. Ze strachu zamroziła(m) grotę.
 Jack chwilę później wylądował przy jej wejściu.
 - Elsa! - nawoływał - Ona musi gdzieś tu być - powtarzał bardzo zaniepokojony - Elsa!
***
 Widziałam siebie uwieszoną na lodowym posągu Anny. Płakała(m).
 Obok stał blondyn, Kristoff, renifer i bałwanek, Olaf. Byli smutni. Scena rozgrywała się na środku zatoki, na lodzie.
 Nagle dziewczyna lód zaczął znikać, a zamiast niego ukazała się rudowłosa dziewczyna. Miała na sobie bunad, tradycyjny norweski strój zimowy, średniej długości, czarno-granatowy.
 Kiedy rozmarzła do końca, wpadły(śmy) sobie w ramiona.

3 komentarze: